Nie oczekiwałam prezentów, wielkiej imprezy ani gości z balonami. Ale czekałam. Czekałam na ten jeden telefon. Jeden SMS. Choćby emotkę z serduszkiem. Cokolwiek, co pokaże, że ktoś pamięta.

Rano zaparzyłam sobie kawę. Specjalnie w filiżance, którą zawsze wyciągam tylko na szczególne okazje. Usiadłam przy stole, spojrzałam w okno, gdzie śnieg topniał leniwie na parapecie, i poczułam… że coś we mnie drży.

Z każdą minutą coraz bardziej.

Dziewiąta – cisza.
Dwunasta – nic.
Piętnasta – milczenie.

Wieczorem odezwał się tylko bank z ofertą nowej karty kredytowej.

Nie było życzeń od syna, który jeszcze kilka lat temu wręczał mi laurki pisane krzywymi literkami. Nie było telefonu od córki, która kiedyś potrafiła obudzić mnie o szóstej rano, bo nie mogła się doczekać, by zaśpiewać „Sto lat”.

Teraz mają swoje życie. Karierę. Dzieci. Domy. A ja – mam pusty pokój, stary zegar i ciszę, która boli bardziej niż najostrzejsze słowa.

Zadzwoniłam do nich wieczorem, choć duma kazała mi milczeć. Odebrali. Rozmowa była krótka.

– Mamo, przepraszam, zupełnie wypadło mi z głowy…
– Oj, mamo, nie bądź taka drażliwa. To tylko dzień jak każdy inny, prawda?

Nie. Nie był jak każdy inny. Był dniem, w którym zrozumiałam, że można być całym światem dla kogoś przez kilkadziesiąt lat… a potem stać się nikim.

Zgasiłam światło. Zapaliłam jedną świeczkę w kuchni. Sama zaśpiewałam sobie „Sto lat”.
I poczułam, jak po policzku spływa łza.

Nie dlatego, że nikt nie pamiętał.
Tylko dlatego, że kiedyś – pamiętali wszyscy. A teraz nie pamięta nikt.