Przez całe życie byłam tą osobą, która zawsze pomagała innym. Dla rodziny byłam jak skała – gotowa wesprzeć, poświęcić swój czas, pieniądze, siły. Nie pytałam, czy ktoś mi się odwdzięczy. Nie robiłam tego dla wdzięczności. Robiłam to z miłości.
Kiedy brat stracił pracę, pomogłam mu spłacić kredyt. „Oddam ci, jak tylko stanę na nogi” – obiecywał. Nigdy nie oddał.
Kiedy siostra przeżywała trudne chwile w małżeństwie, przyjęłam ją i jej dzieci pod swój dach. „Tylko na kilka miesięcy” – mówiła. Została dwa lata. Nigdy nawet nie podziękowała.
Kiedy rodzice zachorowali, to ja rzuciłam wszystko, by się nimi zająć. Brat i siostra mieli swoje życie, swoje rodziny, swoje „ważne sprawy”. Ja byłam ta, która miała czas.
Nie skarżyłam się. Nie mówiłam nic, gdy po latach zdałam sobie sprawę, że jestem zawsze dostępna, ale tylko wtedy, gdy mnie potrzebują.
Ale kiedy to ja potrzebowałam pomocy, wszystko się zmieniło.
Straciłam pracę. Zdrowie zaczęło szwankować. Pierwszy raz w życiu musiałam poprosić o wsparcie.
Zadzwoniłam do brata.
„Nie mam teraz pieniędzy” – rzucił szybko. „Sam mam kredyty.”
Spróbowałam u siostry.
„Oj, kochana, ciężko teraz u nas, wiesz, dzieci, szkoła… może za kilka miesięcy?”
Za kilka miesięcy? A ja potrzebowałam pomocy teraz.
Dzwoniłam jeszcze kilka razy. Wiadomości pozostawały bez odpowiedzi. Wizyty, które kiedyś były codziennością, nagle ustały.
Nagle stałam się niewidzialna.
Nie dlatego, że przestałam istnieć. Tylko dlatego, że nie miałam już nic do zaoferowania.
Pewnego wieczoru usiadłam w pustym mieszkaniu i zaczęłam się zastanawiać: Czy naprawdę nigdy nie byłam dla nich rodziną? Czy byłam tylko kimś, kto daje, ale nie ma prawa brać?