Teraz, od prawie dwóch tygodni, nie mam żadnej opieki ani miłości. Mąż wyjechał do rodziców i nawet nie dzwoni.

Zostałam sama z moją córeczką, nie śpię po nocach, nie mogę wyjść do sklepu, gdyby nie moja mama, zupełnie bym oszalała.

Pobraliśmy się z wielkiej miłości, mój mąż, jak to nazywają, nosił mnie na rękach. Nie chciałam mieć dzieci przez pięć lub sześć lat, mieszkać z Olkiem w jego, a raczej w naszej przyjemności, wyjechać i tam i powiększać naszą rodzinę.

Olek natomiast, miał ogniste pragnienie zostania ojcem, chodzenia z wózkiem i wychowania spadkobiercy lub spadkobierczyni.

Nie mamy jeszcze spadku jako takiego, ale tak właśnie mój mąż nazywał nasze przyszłe dzieci. Dwa lata jego uporczywego kapania mi na mózg zrobiły swoje, uległam, zaszłam w ciążę i urodziłam.

Ciąża każdego dnia przekonywała mnie, że mój mąż naprawdę nie może się doczekać i pragnie dziecka.

Podskakiwał w nocy, gdy tylko się poruszyłam, pędził na nocny targ po jakieś smakołyki, od których potem się odwracałam, pytał, czy pobiec po coś innego, krótko mówiąc, zupełnie jak w anegdocie o kapryśnej kobiecie w ciąży.

Kiedy dowiedział się, że to będzie dziewczynka, wcale się nie zdenerwował, słuchał mojego brzucha, był szalenie podekscytowany, gdy dziecko się poruszało, rozmawiał z nią i torturował mnie muzyką klasyczną ("To bardzo przydatne dla przyszłego dziecka!").

Nic nie zapowiadało kłopotów i po porodzie. Mój mąż niezłomnie znosił mękę przy fotelu, nawet lekarz prowadzący poród, chwalił go za wytrwałość.

Wypis to był cały spektakl, mnóstwo znajomych i krewnych, wydarzenie zostało skrócone tylko dzięki dziecku, trzeba było ją nakarmić i zabrać z hałaśliwego towarzystwa tych, którzy chcieli zajrzeć do becika.

Pod koniec pierwszego tygodnia w domu zaczęłam zauważać, że mój mąż, nie śpiąc dobrze tylko przez kilka dni, stał się rozdrażniony, próbuje wymknąć się przy pierwszej okazji, w nocy udawał głuchego, a kiedy popchnęłam go, by wstał do Sylwuni, gniewnie mruknął, że właśnie zasnął, a jutro wstaje do pracy...

Potem jego zachowanie zmieniło się jak kula śniegowa. Aleksander powiedział, że jego sprawa — pracować, a moja — wychowywać córkę.

Na moje rozsądne pytanie, które z nas bardziej pragnie dziecka, warknął na mnie. Zalałam się łzami, a mój mąż nawet nie przeprosił.

Kolejny tydzień graliśmy w ciszy, a potem Olek, równie cicho, zaczął pakować swoje rzeczy. Wychodząc, rzucił przez ramię: "Musimy mieszkać osobno!".

Byłam zszokowana. Jacy "my"? Wcale tego nie potrzebuję. Odwrócić się i odejść, kiedy najbardziej potrzebuję wsparcia i pomocy!

Nie wiem, jak nasze relacje rozwiną się w przyszłości, przynajmniej do przywrócenia tego, co było przed narodzinami dziecka już nie wrócę.

Ale nadal bardzo kocham męża i zrobię wszystko, aby moja dziewczynka dorastała szczęśliwa i czuła tę potrzebę, jeśli nie tata, to my — ja i moi rodzice, bo teść i teściowa, a także mój mąż, nie dzwonią i nie interesują się tym, jak rośnie ich wnuczka...