Chciałam, żeby to były jego najlepsze urodziny — takie, które zapamięta na całe życie. Po piętnastu latach małżeństwa wydawało mi się, że już niczym go nie zaskoczę, a jednak bardzo się starałam. Zarezerwowałam stolik w jego ulubionej restauracji, kupiłam prezent, który zawsze chciał — zegarek, o którym mówił od miesięcy. Zadzwoniłam nawet do jego przyjaciela, żeby pomógł mi go „zaciągnąć” na kolację, nie zdradzając szczegółów.

Chciałam, żeby poczuł się kochany. Żeby wiedział, że mimo rutyny, mimo codzienności, wciąż o niego dbam. Nie wiedziałam, że to ja za chwilę będę tą, której serce przestanie bić z bólu.

Tego dnia wszystko układało się idealnie. Byłam podekscytowana jak dziewczyna przed pierwszą randką. Zrobiłam fryzurę, założyłam sukienkę, którą lubił najbardziej — tę granatową, „co podkreśla oczy”, jak zawsze powtarzał. Zamówiłam tort, na którym miało być napisane: „Na kolejne wspólne 15 lat, kochanie.”

Przyszłam do restauracji wcześniej, żeby wszystko dopiąć. Zadzwoniłam do niego, ale nie odbierał. Pomyślałam — może jeszcze w pracy, może coś się przedłużyło. W końcu to jego dzień, pewnie szykuje się, żeby dobrze wyglądać.

Zadzwonił jego przyjaciel — ten, który miał mu pomóc w niespodziance. Zdziwił się, że w ogóle o niczym nie wie.

— Przecież on mówił, że dzisiaj ma spotkanie służbowe poza miastem — powiedział.

Zamarłam. Słowo „spotkanie” zabrzmiało jak wyrok. Bo od jakiegoś czasu te „spotkania” zdarzały się zbyt często. Wracał późno, pachniał obcymi perfumami, a w oczach miał coś, czego wcześniej nie znałam — obojętność. Nie chciałam wierzyć, że to coś więcej niż zmęczenie.

Wyszłam z restauracji, wsiadłam do samochodu i pojechałam pod jego firmę. Nie wiedziałam po co. Może chciałam tylko zobaczyć, że naprawdę tam jest, że wszystko to tylko moja wyobraźnia.

I wtedy zobaczyłam. Stał na parkingu, uśmiechnięty, z kwiatami w ręku. Przytulał jakąś kobietę — młodszą, piękną, pewną siebie. Pocałował ją w policzek, a potem w usta. Nie widział mnie. A ja patrzyłam, jak całe moje piętnaście lat życia mieści się w jednym pocałunku, w jednym kłamstwie.

Nie wiem, jak wróciłam do domu. Tort zostawiłam w restauracji. Zegarek — w śmietniku pod blokiem. Nie płakałam od razu. Dopiero w nocy, kiedy zrozumiałam, że wszystko, co miałam, właśnie umarło.

Rano przyszedł do domu jak gdyby nigdy nic. Z uśmiechem, z kwiatami — tymi samymi, które widziałam dzień wcześniej.

— Sto lat mi nie zaśpiewasz? — zapytał z udawaną lekkością.

Patrzyłam na niego i nie mogłam uwierzyć, że jeszcze wczoraj potrafiłam go kochać.
Powiedziałam tylko:


— Już zaśpiewałam. Ale to były twoje ostatnie urodziny ze mną.

Zamarł. Nie tłumaczył się. Nie zaprzeczał. Po prostu spuścił wzrok i wyszedł.

Zostałam sama. Z ciszą, pustym domem i uczuciem, że ktoś wykreślił mnie z własnego życia jednym gestem. Piętnaście lat małżeństwa — piętnaście lat wiary, miłości i lojalności — trafiło do trumny, a ja stałam nad nią jak nad grobem, którego nie chciałam kopać.

Od tamtej pory nie robię już nikomu niespodzianek. Bo nauczyłam się, że czasem lepiej nie wiedzieć, co czeka za drzwiami, niż zobaczyć prawdę, która potrafi zabić bardziej niż zdrada.