Od kiedy pamiętam, dom pełen był napięcia i chłodu. Byliśmy jak cienie – pięcioro dzieci, każde samotne wśród własnych myśli, mimo że mieliśmy siebie na wyciągnięcie ręki. Matka nigdy nie chciała dużej rodziny. Zawsze dawała to do zrozumienia, a nasze istnienie zdawało się być dla niej ciężarem, który dźwigała z niechęcią.


Gdy byłam mała, nie rozumiałam, dlaczego mama zawsze była tak odległa. Dlaczego spędzała długie godziny zamknięta w swoim pokoju albo wychodziła na całe dnie, zostawiając nas samych. Nie miała cierpliwości, by nas uczyć, nie tuliła nas, gdy tego potrzebowaliśmy, nie rozmawiała, gdy mieliśmy pytania o życie. Wszystko sprowadzało się do obowiązków – nakarmić, ubrać, zaprowadzić do szkoły. Miłość była dla niej czymś zbędnym.


Gdy dorosłam, zaczęłam rozumieć, że miała swoje powody. Może nie planowała tak dużej rodziny, może los złośliwie pokrzyżował jej plany. Ale nie mogłam przestać czuć goryczy. Wychowaliśmy się sami, bez ciepła i wsparcia, jakie mieliśmy prawo oczekiwać od niej.


Kilka miesięcy temu matka niespodziewanie do mnie zadzwoniła. Była chora. Powiedziała, że potrzebuje naszej pomocy.


– „Kasia, wiem, że było między nami trudno, ale liczę, że mi pomożesz,” zaczęła rozmowę, a jej głos był słaby i pełen rozpaczy.


Poczułam, jak ogarnia mnie złość. Przez lata nie była dla nas matką, a teraz, gdy jest samotna i słaba, nagle przypomniała sobie, że ma dzieci.


– „Mamo, a gdzie byłaś, kiedy to my cię potrzebowaliśmy?” – zapytałam bez ogródek, nie kryjąc swojego gniewu.


Po drugiej stronie zapanowała cisza.


– „Wiem, że popełniłam błędy… Ale teraz naprawdę was potrzebuję” – odpowiedziała łamiącym się głosem.


Słysząc to, czułam się rozdarta. Część mnie chciała zapomnieć, pomóc jej i być przy niej. Ale druga część, ta, która przez lata tłumiła ból i żal, nie pozwalała na to. My – ja, moje rodzeństwo – byliśmy zmuszeni dorosnąć, zanim naprawdę dorośliśmy, nauczyć się radzić sobie sami, bo ona nie była w stanie być matką. A teraz, gdy stała na skraju życia, chciała, żebyśmy zapomnieli o przeszłości.


Porozmawiałam z rodzeństwem, próbując dojść do porozumienia. Każde z nas czuło to samo – głęboki żal i wewnętrzną walkę. Wiedzieliśmy, że pomoc jej oznaczałaby zapomnienie tych wszystkich chwil, gdy czuliśmy się opuszczeni. Ale z drugiej strony była naszą matką, czy tego chcieliśmy, czy nie.


Po długich rozmowach zdecydowaliśmy się odwiedzić ją w szpitalu. Kiedy zobaczyłam ją leżącą, samotną i bezradną, poczułam nagle ogromny ciężar. To była kobieta, która nas wychowała, choć nigdy nie potrafiła dać nam tego, czego pragnęliśmy. Spojrzała na nas ze łzami w oczach i wyszeptała:


– „Przepraszam… żałuję wszystkiego.”


To jedno słowo, „przepraszam,” choć spóźnione o całe lata, coś we mnie zmieniło. Może nie potrafię wybaczyć wszystkiego, co nas spotkało, ale mogę jej pozwolić odejść w spokoju.