Nie mam nic przeciwko gotowaniu, ale kiedy wyszłam za mąż, oczekiwałam pomocy od mojego męża. Pracuję od rana do nocy tak jak on.

Dlaczego więc miałabym stać przy kuchence przez cały wieczór po pracy, podczas gdy mój mąż leży na kanapie przed telewizorem, czekając na wezwanie na kolację. Mógłby, chociaż pomóc zmywać naczynia albo obierać ziemniaki i cebulę.

W końcu nie jestem robotem i też się męczę. Gotuję głównie ze względu na niego. Sama niewiele jem.

Rano kawa z kilkoma plasterkami sera. Po południu w pracy jem owsiankę lub idę z koleżankami do pobliskiej kawiarni. Wieczorem to wszystko, co jem.

I że chętnie zjadałbym dwa dni z rzędu barszcz lub tłuczone ziemniaki z kotletami. Moja mama tak robiła, gotując na kilka dni naraz.

Mogłabym też gotować więcej i na kilka dni, wtedy nie gotować codziennie, a lepiej spędzić ten czas razem z mężem. Obejrzeć jakiś film czy coś. Ale nie...

Mój mąż potrzebuje codziennie i pierwszego, i drugiego i kompotu i czegoś słodkiego. Tak się przyzwyczaił do tego u mamy.

Sam też musi mieć coś słodkiego. Lubi świeże i domowe wypieki. Mama też go do tego przyzwyczaiła, rozpieściła.

I nie rozumiem, po co poświęcać czas i wysiłek na gotowanie, skoro teraz można zamówić dostawę z dowolnej restauracji. W każdym sklepie jest ogromny wybór wypieków, a cukiernie są teraz na każdym rogu.

Wyjaśniłam mu już, że ja też jestem zmęczona. Mogę robić mu pikle w weekendy. Ale w dni powszednie albo gotuję na kilka dni, albo zamawiamy gotowe jedzenie dla odmiany z dostawy.

Mąż się obraża, mówi, że go nie kocham, że jego matce to wszystko nie sprawiało kłopotów. I nie rozumiem, co w tym złego, że kupimy to samo ciasto w piekarni niedaleko domu, zamiast poświęcić cały wieczór na jego przygotowanie.

Nie wymagam, żeby mąż przynosił mi mamuta, jak to bywało w przeszłości. A dlaczego nie mogę skorzystać z nowoczesnych możliwości i ułatwić sobie prac domowych?

Dlaczego nawet w urodziny czy inne święta muszę spędzać cały dzień w kuchni. Przygotować kilkanaście sałatek, różne przekąski. Upiec ciasto i danie główne, a potem usiąść przy stole, cała rozczochrana, ze zniszczonym manicure i z opadającymi plecami.

Ale nie, mój mąż uważa, że na wakacjach, czy w święta trzeba gotować samemu. I że zamawianie w święta i częstowanie gości kupnymi potrawami to świętokradztwo. I ogólnie brak szacunku dla ludzi.

A gdzie szacunek dla mnie? Gdzie miłość i troska o mnie? Dlaczego traktuje mnie, swoją żonę, jak służącą?

Chociaż to zupełnie normalne, że mój mąż dzwoni po hydraulika czy elektryka. I, jego zdaniem, nie musi być w stanie sam zrobić wszystkiego w domu. Dlaczego takie podwójne standardy są dla mnie niezrozumiałe...

A może to tylko ja mam takie szczęście do męża? Odnoszę wrażenie, że on potrzebuje kucharki, pokojówki... Czegokolwiek, byle nie ukochanej żony i kobiety w domu.

Dziewczyny, co o tym sądzicie? Powinnyśmy spełniać wszystkie kulinarne zachcianki naszych mężów czy pozwolić im jeść to co dają i się nie popisywać?

My, dziewczyny, też mamy prawo do odpoczynku i zajmowania się swoimi sprawami osobistymi, ale nie jesteśmy zobowiązane tylko przy kuchence stać i spędzać całe wieczory i weekendy na rozpieszczaniu swoich mężów kulinarnymi arcydziełami, a wszystko dlatego, że tak nauczyła je mama.