Joanna Kołaczkowska – artystka jedyna w swoim rodzaju, odeszła 17 lipca 2024 roku, pozostawiając po sobie nie tylko pustkę na scenie, ale i w sercach tysięcy, którzy dzięki niej czuli się lepsi, lżejsi, bardziej ludzcy.
Była czymś więcej niż aktorką kabaretową. Była emocją. Każdy jej monolog, każdy sketch, każda rola w Kabarecie Hrabi nosiły w sobie prawdę, delikatność i niebywałą inteligencję. W jej oczach była czułość, która nie potrzebowała wielkich słów. Wystarczyło, że spojrzała w kamerę – widzieliśmy w niej siebie.
To nie był tylko śmiech. To była terapia. Jej głos i mimika były jak balsam dla zmęczonych dusz.
Informacja o jej śmierci rozeszła się błyskawicznie, ale komunikat Kabaretu Hrabi brzmiał jak szept, który nagle uciszył tłum.
„Przyszło jej zmierzyć się z najgorszym i najbardziej agresywnym przeciwnikiem. Walczyła dzielnie, z godnością, z nadzieją. My razem z nią…”
Te słowa nie potrzebowały patosu. Były proste – jak ona sama. Prawdziwe do bólu. I bolesne do końca.
Joanna Kołaczkowska była kobietą światła. Nie szukała reflektorów, ale zawsze je miała. Nie goniła za popularnością – sama nią była. W jej obecności ludzie stawali się lepsi, spokojniejsi, bardziej autentyczni. Jej śmierć jest nie tylko stratą dla polskiej sceny kabaretowej, ale też dla kultury, która dziś rzadko spotyka tak wrażliwych i jednocześnie silnych twórców.
Nie mówimy „żegnaj”, Joanno. Bo ty zostajesz. W tekstach, w cytatach, w uśmiechach ludzi w tramwajach, którzy będą powtarzać twoje dialogi. W czułości, jaką wnosiłaś wszędzie tam, gdzie się pojawiłaś. I w tym, jak nauczyłaś nas, że prawdziwe piękno nie potrzebuje niczego poza szczerością.
Dziękujemy. Za śmiech. Za łzy. Za to, że byłaś.