Stoję przed bankowym okienkiem, z dłońmi drżącymi od stresu. Pracownica po drugiej stronie patrzy na mnie z wyrazem współczucia, choć jej słowa są chłodne i precyzyjne:
– „Niestety, musi pani spłacić całość długu. Jako poręczycielka jest pani w pełni odpowiedzialna za zobowiązania.”
Słyszę to po raz kolejny, ale za każdym razem czuję to samo – narastający gniew i żal. Nie na bank, ale na mojego brata, Kamila, który obiecywał, że wszystko spłaci. Który przekonał mnie, że to tylko formalność, że nigdy nie będę musiała się martwić. Teraz nie tylko muszę się martwić, ale także walczę o przetrwanie. A on? On zniknął, jakby mnie nigdy nie znał.
To wszystko zaczęło się rok temu, kiedy Kamil przyszedł do mnie z pomysłem na biznes. Był pełen entuzjazmu, jak zawsze, gdy miał jakieś wielkie plany.
– „Siostra, potrzebuję twojej pomocy. Muszę wziąć kredyt na rozkręcenie firmy, ale bank wymaga poręczyciela. Ty masz dobrą historię kredytową, więc to tylko formalność. Obiecuję, że wszystko spłacę na czas.”
Spojrzałam na niego z niepewnością.
– „Kamil, a co jeśli coś pójdzie nie tak? Ja nie mam takich pieniędzy, żeby spłacać twoje długi.”
– „Nie martw się, Ania. To świetny pomysł, wszystko przemyślałem. Będę spłacać raty co do grosza. Nigdy cię nie zawiodłem, prawda?”
Zawahałam się, ale w końcu zgodziłam. To przecież mój brat. Zawsze był pełen energii, zawsze coś planował, zawsze wierzył w swoje możliwości. Nie chciałam być tą, która podcina mu skrzydła.
Przez kilka miesięcy wszystko wyglądało dobrze. Kamil mówił o pierwszych klientach, o nowych zamówieniach, o tym, jak biznes się rozwija. Ale potem coś zaczęło się zmieniać. Przestał odbierać moje telefony, unikał rozmów. Nie mówił już o firmie, a kiedy pytałam, ucinał temat.
Kilka tygodni później otrzymałam list z banku. Nie otworzyłam go od razu, myślałam, że to tylko jakieś formalności. Ale kiedy w końcu zerwałam kopertę, serce zamarło mi w piersi.
Pismo informowało mnie, że raty kredytu nie były spłacane od trzech miesięcy i że jako poręczycielka jestem zobowiązana do uregulowania całej kwoty.
Zadzwoniłam do Kamila natychmiast.
– „Kamil, co się dzieje? Dlaczego nie płacisz rat? Bank domaga się pieniędzy ode mnie!”
Jego głos był chłodny, niemal obojętny.
– „Ania, firma nie wypaliła. Nie mam pieniędzy. Musisz to jakoś ogarnąć.”
– „Jak to mam to ogarnąć? To twój kredyt, twoja odpowiedzialność!”
– „Słuchaj, sama się na to zgodziłaś. Nie zmuszałem cię.”
Nie wierzyłam w to, co słyszę. Jak mógł tak powiedzieć? Jak mógł zrzucić na mnie cały ciężar, jakby to było nic? Próbowałam z nim rozmawiać, przekonywać, błagać, ale Kamil po prostu przestał odbierać moje telefony.
Teraz jestem tutaj, w banku, słuchając o odsetkach, terminach i windykacji. Sprzedałam większość swoich rzeczy, żeby spłacić pierwsze raty. Wynajmuję mały pokój, bo nie stać mnie na mieszkanie. A Kamil? Dowiedziałam się, że wyjechał za granicę. Nie wiem, gdzie jest, nie wiem, co robi. Ale wiem, że nie ma zamiaru mi pomóc.
Każdego dnia zastanawiam się, czy mogłam postąpić inaczej. Czy powinnam była zaufać? Czy miłość do rodziny usprawiedliwia takie poświęcenie? Wiem jedno – moja naiwność kosztowała mnie wszystko. Ale mimo wszystko, gdzieś w głębi serca, wciąż mam nadzieję, że Kamil zrozumie, co zrobił. I że kiedyś usłyszę od niego jedno słowo, które może nie naprawi mojego życia, ale przynajmniej przyniesie ulgę: „Przepraszam.”