Zięć i córka od dłuższego czasu przychodzą do naszego domu, jakby to był ich własny supermarket. Co kilka dni wchodzą bez pytania, otwierają lodówkę, zabierają produkty, a czasem nawet biorą jedzenie, które już przygotowaliśmy na kolację. Zawsze mówiliśmy sobie, że pomagamy dzieciom, że to nasza krew, więc dzielimy się tym, co mamy. Ale z czasem zaczęło to przybierać na sile.


Pewnego dnia zauważyłam, że lodówka jest prawie pusta. Zrobiłam zakupy na cały tydzień, planowałam przygotować obiad na dwa dni i zaprosić przyjaciół na kolację. Ale kiedy wróciłam do domu, prawie nic nie zostało. Zięć z córką przyszli, zabrali wszystko, co im pasowało, i wyszli bez słowa.


"Nie chcieliśmy cię obciążać, mamo" - powiedziała mi córka, gdy zadzwoniłam z pytaniem, co się stało. "Ty i tata macie tyle, że możecie się podzielić. Zresztą, my mamy małe dziecko, wy powinniście rozumieć."


Ale to nie chodziło tylko o jedzenie. To chodziło o szacunek. O poczucie, że nasze własne miejsce, nasz dom, przestaje być dla nas azylem. Mój mąż nie chciał się w to wtrącać. "To tylko jedzenie", powiedział. Ale dla mnie to było coś więcej. Nasz dom stawał się miejscem, gdzie nie mogliśmy już czuć się spokojnie, bo zawsze byliśmy na czyjeś usługi.


Gdy w końcu postanowiłam porozmawiać z córką, nie oczekiwałam takiej reakcji. "Jesteście samolubni" - powiedziała z gniewem. "Zawsze myślałam, że rodzina powinna pomagać sobie nawzajem, a wy... wy tylko liczycie wszystko, co dla nas robicie."


Siedziałam z mężem przy stole, patrząc na puste półki w lodówce, zastanawiając się, kiedy nasz dom przestał być naszym domem.