Od rana biegałam po kuchni jak opętana. Kupiłam najlepszą kurę na targu – taką „wiejsko wyglądającą”, z twardymi nogami i ostrym zapachem, który sprzedawczyni zapewniała, że „to samo zdrowie”. Do tego marchew z natki, por, pietruszka, seler, ziele angielskie, liść laurowy. Wszystko, jak trzeba. Chciałam, żeby było idealnie.
– Uspokój się, mamo, to tylko babcia – śmiał się mój mąż.
Tylko babcia. Dla niego – tak. Dla mnie – egzaminator z czerwonym długopisem, który od dnia ślubu szukał we mnie błędów.
Rosół pyrkotał na małym ogniu trzy godziny, tak jak mówiły przepisy. Co chwilę podnosiłam pokrywkę, wąchałam i w duchu powtarzałam: „Uda się. Tym razem się uda. Tym razem powie coś miłego”.
Kiedy zadzwonił dzwonek, wytarłam ręce, poprawiłam włosy i poszłam otworzyć.
– Dzień dobry, mamo – przywitał ją mój mąż.
Teściowa weszła, rozejrzała się po mieszkaniu, jakby wchodziła na inspekcję.
– O, pachnie rosołem – stwierdziła. – Zobaczymy, co tu za kuchnia.
Usiadła przy stole. Postawiłam przed nią talerz złocistego rosołu, z marchewką pokrojoną w plastry, domowym makaronem. Talerz parował, pachniał, jak według mnie powinien pachnieć dom.
– Proszę, specjalnie dla pani – powiedziałam, starając się brzmieć lekko.
Wzięła łyżkę, zamieszała, powąchała, jakby oceniała wino na degustacji. Spróbowała.
Przez sekundę miałam nadzieję. Tylko sekundę.
Skrzywiła się.
– Boże, dziecko – westchnęła teatralnie. – Kogo ty chcesz tym nakarmić? To jest rosół? To smakuje jak lura ze szpitala.
Poczułam, jak policzki zaczynają mi płonąć.
– Przykro mi, jeśli nie smakuje… – zaczęłam.
– Ja nie mówię, że „nie smakuje” – przerwała. – Ja mówię, że to nie jest rosół. U nas w domu rosół był klarowny, tłuszczyk pięknie oczkami pływał, smak był głęboki, a nie takie coś rozwodnione. – Szturchnęła łyżką talerz. – I nie podsypywany kostką rosołową, mam nadzieję?
– Nie – obruszyłam się. – Wszystko od podstaw.
Parsknęła.
– No to albo kura była chora, albo ktoś nie umie gotować.
Mąż siedział obok i udawał, że nie słyszy. Patrzył w swój talerz, przemieszał rosół, napił się i… nic nie powiedział. Ani słowa w mojej obronie.
Jak zwykle.
Tego dnia wszystko było „nie takie”.
Ziemniaki – nie tak ugotowane. Mięso – suchawe. Surówka – za kwaśna. Nawet obrus – „trochę taki… tanio wyglądający”. Każde jej zdanie było jak maleńki cios. Niby nie śmiertelny, ale wymierzony dokładnie tam, gdzie człowiek jest już obolały.
– Marek zawsze lubił dobrze zjeść – mówiła, nie patrząc na mnie, tylko na niego. – W domu zawsze miał najlepsze. Nie wiem, jak on tu wytrzymuje.
Przełknęłam to jak ość. W głowie dudniła jedna myśl: „Starałam się. Naprawdę się starałam”.
Po obiedzie teściowa usiadła na kanapie.
– Zrobię kawy – powiedziałam.
– Tylko nie takiej jak ten rosół – mruknęła, niby żartem.
Mąż się zaśmiał. Ja nie.
Wieczorem, gdy wyszła, posprzątałam kuchnię jak w transie. Talerze brzęczały mi w rękach, woda lała się z kranu, a w gardle rosła gula.
– Przesadzasz – powiedział Marek, gdy wreszcie usiadłam przy stole. – Mama zawsze miała ostre język. Taka już jest. Nie bierz tego do siebie.
– Nie bierz do siebie? – powtórzyłam. – Przez cały dzień nie powiedziała ani jednego dobrego słowa. Ani jednego. Nawet „dziękuję” brzmiało, jakby jej w gardle stanęło.
Wzruszył ramionami.
– Taka szkoła. W jej czasach się nie chwaliło.
– Ale krytykować można? – wyrwało mi się. – Rosół lura, ziemniaki złe, obrus tani… A ty co? Siedzisz cicho jak chłopiec, który boi się, że mu zeszyt zabrudzi.
Zabolało go to. Widziałam.
– Nie mów tak o mojej matce – warknął. – Ona swoje przeszła. Nie miała lekko. Jakbyś wiedziała, co ona przetrwała w życiu, to byś zrozumiała.
Wyśmiałam się w duchu gorzko.
– To, co przeszła, nie daje jej prawa do rozjeżdżania mnie jak walec – powiedziałam. – Ja też „nie miałam lekko”, a nie chodzę po ludziach i nie pluję im do talerza.
Tej nocy śnił mi się rosół.
Stałam nad garnkiem, mieszałam, a zamiast zupy były tam wszystkie jej słowa. „Lura”, „nie umiesz gotować”, „u nas w domu było lepiej”. Mieszałam i mieszałam, a one się nie rozpuszczały, tylko pływały po wierzchu jak tłuszcz.
Rano wstałam zmęczona, jakbym całą noc biegała maraton.
W pracy koleżanka zapytała:
– Coś ty taka przybita?
Opowiedziałam jej fragment. O rosole. O słowach.
– Typowa teściowa – machnęła ręką. – One wszystkie takie. Trzeba jednym uchem wpuszczać, drugim wypuszczać.
Tylko że ja już nie miałam „drugiego ucha”. Wszystko we mnie zostawało.
Najgorsze przyszło tydzień później, gdy przypadkiem usłyszałam rozmowę teściowej z mężem przez telefon.
Stałam w przedpokoju, szukając kluczy. On rozmawiał w kuchni.
– …ja tylko mówię, synku, że ona jest… delikatnie mówiąc, nieudolna w domu – mówiła jego matka. – Ty zawsze byłeś zadbany, dobrze karmiony. A tu? Twoja żona nawet rosołu porządnego nie umie ugotować. Co będzie dalej?
Zamarłam.
– Mamo, przesadzasz – wymamrotał Marek, ale bez przekonania.
– Ja przesadzam? – oburzyła się. – To powiedz mi, który mężczyzna chce wracać po pracy na taki obiad jak z jadłodajni dla bezdomnych? Jakbyś widział, jak u nas u Kowalskich żona mu gotuje… Albo u Nowaków – tam to jest pani domu. A ty co? Z byle czym się pogodziłeś. Ty zawsze za miękki byłeś.
Stałam za ścianą i czułam, jak w jednej chwili wszystko, co robiłam w tym domu, zamienia się w pył. Gotowanie, sprzątanie, pranie, latanie między pracą a garnkiem. Dla niej byłam kimś, kto nie umie zrobić nawet rosołu.
Dla niego – kimś, kogo nie umiał obronić.
Wieczorem po tej rozmowie zrobiłam coś, czego po sobie się nie spodziewałam.
Ugotowałam rosół. Znów. Tylko że tym razem… dla siebie.
Bez pośpiechu. Bez myślenia, co powie teściowa. Dla mnie miał być dobry.
Pachniał cudownie. Klarowny, tłusty, z makaronem. Usiadłam przy stole z jednym talerzem. Bez nakładania „komuś”. Bez czekania na czyjąś ocenę.
Marek wrócił i powąchał.
– O, rosół? – ucieszył się. – Mam nadzieję, że nie taki jak ostatnio mama…
Spojrzałam na niego spokojnie.
– Ty możesz sobie ugotować swój – powiedziałam. – Ten jest mój.
– Co znowu? – jęknął. – Zaczynasz?
Odłożyłam łyżkę.
– Nie, właśnie kończę – odparłam. – Kończę się starać na siłę dla kogoś, kto widzi we mnie tylko kucharkę do krytykowania. Twoja matka przyjdzie następnym razem, może ty jej ugotujesz rosół. Zobaczymy, co powie.
– Ty przesadzasz… – zaczął, ale przerwałam mu.
– Nie. Ja dorastam – powiedziałam cicho. – Albo następnym razem jak powie, że moja zupa to lura, powiesz coś w mojej obronie. Albo następnym razem sama usiądziesz z nią przy stole. Beze mnie.
Na przyjazd teściowej ugotowałam specjalnie dla niej aromatyczny rosół. Powiedziała, że smakuje jak lura ze szpitala.
Tego dnia myślałam, że problemem jest zupa. Dziś wiem, że problemem nie jest rosół, tylko to, że latami pozwalałam, by ktoś mieszał łyżką w moim poczuciu własnej wartości.
Rosół mogę ugotować od nowa. Z szacunkiem – przede wszystkim do siebie.