Leżałam w łóżku, wpatrując się w sufit. Cisza w domu była przytłaczająca.

Jeszcze kilka lat temu to miejsce tętniło życiem. Śmiech dzieci wypełniał każdy kąt, zapach pieczonych ciastek unosił się z kuchni, a mąż wracał z pracy, witając mnie ciepłym uśmiechem.

Teraz zostałam sama.

Całe życie poświęciłam rodzinie.

Gdy wyszłam za mąż, obiecałam sobie, że będę najlepszą żoną i matką. Zrezygnowałam z kariery, z własnych marzeń, bo chciałam, żeby mój dom był pełen miłości i ciepła.

Opiekowałam się dziećmi, wspierałam męża w jego ambicjach, stałam się fundamentem, na którym mogli się oprzeć. Byłam tam zawsze, gdy mnie potrzebowali.

— Mamo, pomożesz mi w pracy domowej?

— Kochanie, nie mogę znaleźć mojej koszuli, wiesz, gdzie jest?

— Mamo, możesz zostać z małym, bo muszę wyjść?

Zawsze byłam.

Aż nadszedł dzień, w którym to ja potrzebowałam pomocy.

Zachorowałam.

Nie było to nic nagłego – powolny, nieubłagany proces, który odbierał mi siły. Najpierw zmęczenie, potem ból, w końcu diagnoza, której nie chciałam usłyszeć.

Kiedy powiedziałam o tym rodzinie, myślałam, że mnie wesprą.

— Mamo, wiesz, że mamy teraz tyle na głowie…

— Kochanie, może ktoś inny mógłby się tobą zająć?

— Mamo, jesteś silna, dasz radę.

Byłam silna.

Ale nie wystarczająco, by walczyć z chorobą i samotnością jednocześnie.

Na początku odwiedzali mnie raz w tygodniu. Potem raz w miesiącu.

Aż w końcu przestali dzwonić.

Wszystkie te lata, które im oddałam, nagle przestały mieć znaczenie.

Teraz byłam dla nich tylko ciężarem.

Dziś leżałam w pustym domu, wpatrując się w sufit.

Nie czekałam już na telefon, nie czekałam na dzwonek do drzwi.

Wiedziałam, że nikt nie przyjdzie.

Bo kiedy przestałam być dla nich użyteczna, przestałam dla nich istnieć.