Patrzyłam na drzwi mojego własnego domu, a ręce trzęsły mi się tak bardzo, że ledwo mogłam wsunąć klucz do zamka.

Nie byłam tu od trzech lat.

Trzy lata ciężkiej pracy za granicą, oszczędzania, wyrzeczeń, samotnych nocy spędzonych na obczyźnie. Wszystko po to, żeby nam było lepiej. Żebyśmy mogli wreszcie żyć bez długów, bez stresu, bez strachu o jutro.

Każdego wieczoru myślałam o powrocie. O tym, jak wrócę do naszego domu, jak mąż mnie przytuli i powie: „Tęskniłem”.

Ale teraz coś było nie tak.

Światło w kuchni się paliło. Czyjeś kroki przesunęły się po podłodze.

Serce waliło mi w piersi, gdy w końcu udało mi się otworzyć drzwi.

Weszłam do środka i stanęłam jak wmurowana.

W mojej kuchni siedziała kobieta.

Młodsza ode mnie, w moim szlafroku, z filiżanką w dłoni.

Spojrzała na mnie zaskoczona.

— Kim pani jest?

Nie mogłam oddychać.

— To ja powinnam zadać to pytanie.

W tym momencie usłyszałam znajomy głos.

— Co tu robisz?!

To był on.

Mój mąż.

Mężczyzna, którego kochałam, dla którego harowałam latami, który zapewniał mnie w każdym telefonie, że czeka, że tęskni, że nie może się doczekać, aż wrócę.

A teraz patrzył na mnie z przerażeniem.

— Jak… jak weszłaś?

— Kluczem — wycedziłam. — Bo to jest mój dom.

Kobieta spojrzała na niego pytająco.

— Michał, co to ma znaczyć?

Michał. Nie „misiu”, nie „kochanie”. Michał.

Nagle wszystko stało się jasne.

Nie musiałam pytać.

Wiedziałam.

Nie byłam mu już potrzebna.

Byłam tylko źródłem pieniędzy, które co miesiąc przelewałam na wspólne konto. Przez te wszystkie lata myślałam, że buduję naszą przyszłość, a on…

On budował życie z kimś innym.

— Jak długo? — zapytałam cicho.

Zaczął coś bełkotać.

— Jak długo?! — wrzasnęłam.

— Dwa lata…

Dwa lata.

Całe dwa lata byłam dla niego tylko bankomatem.

Dwa lata, podczas których żyłam nadzieją na powrót do kogoś, kto dawno o mnie zapomniał.

Nie powiedziałam nic więcej.

Nie kłóciłam się, nie pytałam dlaczego.

Po prostu wyszłam.

Bo wiedziałam, że nie mam już dokąd wracać.