Siedziałam przy stole, wpatrując się w stos listów. Każda koperta była jak kolejne uderzenie w twarz – wezwania do zapłaty, monity, groźby komornika. Kwoty rosły, odsetki narastały, a ja czułam się coraz bardziej przytłoczona.

Nie tak wyobrażałam sobie swoją przyszłość.

Przez lata byłam oddaną żoną, matką, gospodynią. Kiedy mój mąż otwierał kolejne biznesy, podpisywałam dokumenty, bo ufałam. Nie pytałam, skąd bierze pieniądze, nie analizowałam cyfr. „Wszystko jest pod kontrolą” – powtarzał. Aż do dnia, gdy zniknął.

Rozwód nie był wyzwoleniem, a początkiem koszmaru. Po nim przyszły długi, o których wcześniej nie miałam pojęcia. Mąż umył ręce, a ja zostałam sama – z kredytami, których nie zaciągałam, i zobowiązaniami, których nie rozumiałam.

Na początku myślałam, że dzieci mi pomogą. Przecież były już dorosłe, miały swoje życie, ale przecież byłam ich matką, wychowałam je, poświęciłam im wszystko. Myślałam, że staną po mojej stronie.

Pomyliłam się.

— Mamo, to nie nasza sprawa. To ty wyszłaś za niego, ty się rozwiodłaś, ty musisz to ogarnąć — powiedział mój syn, patrząc na mnie zimnym wzrokiem.

Córka nawet nie próbowała udawać współczucia.

— Ja mam swoją rodzinę. Nie mogę nagle cię utrzymywać, mamo. Musisz sobie radzić sama.

Sama.

To słowo uderzyło mnie mocniej niż wszystkie wezwania do zapłaty.

Przez całe życie robiłam wszystko dla nich. Kiedy były małe, rezygnowałam z własnych marzeń, żeby miały buty, podręczniki, wakacje nad morzem. Gotowałam, prałam, siedziałam po nocach, kiedy miały gorączkę. Teraz, gdy ja potrzebowałam pomocy, oni odwrócili się plecami.

Wyszli, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć.

Zostałam w pustym mieszkaniu, trzymając w rękach kolejne pismo od komornika. Przez chwilę miałam ochotę je podrzeć, wyrzucić przez okno, udawać, że to wszystko nie istnieje. Ale nie mogłam.

Bo przecież istniało.

Bo przecież to był mój problem.

I tylko mój.