Dom, w którym spędziłam większość życia, jest teraz dziwnie cichy. Kiedyś tętnił życiem – śmiechy dzieci, rozmowy przy stole, dźwięk kroków mojego męża wracającego z pracy. Byłam sercem tego miejsca. Dbałam o wszystkich – gotowałam, sprzątałam, prasowałam, opiekowałam się dziećmi, gdy chorowały. Zawsze byłam tą, która trzymała rodzinę razem. Nigdy nie narzekałam, bo kochałam ich bezgranicznie.


Dziś to samo serce bije coraz słabiej. Choroba, która przyszła nagle, zabiera mi siły. Proste czynności, takie jak wstanie z łóżka czy ugotowanie obiadu, stały się dla mnie wyzwaniem. Lekarz mówi, że powinnam odpoczywać, unikać stresu, ale jak to zrobić, gdy jestem sama?


Mój mąż, Andrzej, od dawna przestał być obecny. Jest fizycznie, owszem, ale jego serce i uwaga są gdzie indziej – w telewizorze, w telefonie, w rozmowach z kolegami przy piwie. Gdy powiedziałam mu o swojej diagnozie, wzruszył ramionami.


– Dasz radę, zawsze dawałaś – powiedział, jakby to, że byłam silna przez całe życie, oznaczało, że mogę być silna na zawsze.


Dzieci? Dorosłe, z własnymi rodzinami, własnymi problemami. Gdy zadzwoniłam do córki, słyszałam w jej głosie irytację.


– Mamo, ja naprawdę nie mam teraz czasu. Wiesz, jak to jest z dziećmi. Może tata ci pomoże? – rzuciła, zanim szybko zakończyła rozmowę.


Syn? Przeprowadził się za granicę. Od lat odwiedza nas tylko na święta, jeśli w ogóle. Gdy próbowałam z nim porozmawiać, powiedział tylko:


– Mamo, wiesz, że mam teraz dużo na głowie. Może pomyśl o jakiejś pomocy domowej?


Pomocy domowej? Czy naprawdę to jest ich rozwiązanie? Czy po wszystkich latach, które im poświęciłam, teraz jestem dla nich tylko obowiązkiem, którego najlepiej uniknąć?


Każdego dnia budzę się w pustym domu, walcząc z bólem i samotnością. Wstaję z trudem, gotuję coś prostego, choć nie mam na to siły, bo wiem, że muszę coś jeść. Patrzę na zdjęcia na ścianach – uśmiechnięte twarze mojego męża i dzieci. Zdjęcia z wakacji, które organizowałam z taką starannością, z rodzinnych świąt, podczas których stałam przy kuchni przez całe dnie. Wszystkie te wspomnienia wydają się teraz odległe, jakby należały do innego życia, do innej kobiety.


Najgorsza jest noc. Cisza staje się wtedy nie do zniesienia, a ból wydaje się większy. Wtedy pytam samą siebie: Czy popełniłam błąd? Czy zbyt mocno ich rozpieściłam, zawsze stawiając ich potrzeby ponad swoje? Czy moja miłość, moja troska, była niewidzialna?


Czasem marzę, że któregoś dnia usłyszę dzwonek do drzwi. Że zobaczę Andrzeja z kwiatami, mówiącego: „Przepraszam, że cię zawiodłem.” Albo że moje dzieci przyjadą, przytulą mnie i powiedzą: „Mamo, nie martw się. Zajmiemy się tobą, tak jak ty zawsze zajmowałaś się nami.” Ale wiem, że to tylko marzenia.


Teraz zostałam sama – z chorobą, z pustym domem i z pytaniem, które nie daje mi spokoju: Czy moje życie, całkowicie poświęcone rodzinie, miało sens, skoro teraz nie mam nikogo, kto by się mną zaopiekował?