Kiedy moja sąsiadka, Kasia, przyszła do mnie z prośbą, wiedziałam, że będzie to coś ważnego. Od pewnego czasu zauważałam, że jej rodzina boryka się z trudnościami finansowymi, ale nigdy nie sądziłam, że sprawy potoczą się aż tak dramatycznie. Kasia powiedziała mi prosto z mostu:


– Nie będziemy kupować rzeczy dla dzieci. Ty dasz nam to, z czego wyrosła twoja córka.


Na chwilę zamarłam. Jej słowa były jak uderzenie, nie spodziewałam się tak bezpośredniej prośby. Oczywiście zawsze pomagałam, kiedy mogłam, ale to było coś innego. To nie była prośba, tylko żądanie. Zastanawiałam się, czy Kasia w ogóle zdaje sobie sprawę z tego, co mówi. Moja córka, Martyna, była starsza o kilka lat od jej dzieci, a ubrania i zabawki, które wyrosła, były dawno przekazane innym potrzebującym.


Kasia, ja już oddałam większość rzeczy – powiedziałam niepewnie, czując, że atmosfera staje się coraz cięższa.


Jej twarz nagle zmieniła wyraz. Zamiast zrozumienia, pojawił się chłód i pretensje.


Jak to? Przecież mogłaś je trzymać dla nas! Co za problem? My naprawdę nie możemy sobie teraz pozwolić na nowe rzeczy.


Wtedy zrozumiałam, że Kasia oczekiwała, że będę dla nich jak bank z zapasami dziecięcych ubrań i zabawek. Byłam w szoku, że to, co miało być pomocą, nagle stało się moim obowiązkiem w jej oczach. Gdy próbowałam tłumaczyć, że pomagam, kiedy mogę, ale nie jestem w stanie spełnić wszystkich oczekiwań, Kasia uniosła głos:


Masz wszystko, a my ledwo wiążemy koniec z końcem! To takie trudne zrozumieć?


Czułam, jak wzbiera we mnie gniew, ale jednocześnie smutek. Zawsze myślałam, że relacje z sąsiadami powinny opierać się na wzajemnym szacunku, a nie na wymuszaniu czegoś siłą.

Kasia wyszła trzaskając drzwiami, a ja zostałam z gorzkim poczuciem, że nawet pomoc może być źle zrozumiana.


Kilka dni później dowiedziałam się, że Kasia rozpowiadała innym sąsiadom, że nie chciałam jej pomóc w najtrudniejszym momencie życia. Wszyscy patrzyli na mnie z wyrzutem, jakby to ja była tą, która nie miała serca.