Zegar na ścianie tykał jednostajnie, odliczając kolejne minuty samotności. Siedziałam w swoim ulubionym fotelu, wpatrując się w telefon, który od dawna milczał. Może bateria się rozładowała? Może coś się stało i nie mogą zadzwonić? A może… po prostu o mnie zapomnieli?

Nie, to niemożliwe. Przecież to ja ich wychowałam.

Kiedy ich matka, moja córka, powiedziała, że nie da rady, że życie ją przerasta, że nie ma czasu, bez wahania wzięłam na siebie opiekę nad nimi. Nie zastanawiałam się, czy dam radę, ile mnie to będzie kosztować – emocjonalnie, finansowo, zdrowotnie. Byli moimi wnukami. Moim światem.

Zrywałam się w nocy, kiedy mieli gorączkę. Szyłam im stroje na szkolne przedstawienia, piekłam torty na urodziny, płakałam ze wzruszenia, gdy odbierali świadectwa z wyróżnieniem. Byłam na każdym meczu, na każdym występie, wspierałam ich, kiedy byli smutni, przytulałam, gdy serce im pękało.

A potem dorastali.

Najpierw zaczęły się coraz rzadsze wizyty. „Babciu, nie mam czasu, dużo nauki.” Potem coraz krótsze rozmowy przez telefon. „Babciu, oddzwonię później.” Tylko że to „później” nigdy nie nadchodziło.

Teraz siedzę tutaj, w pustym mieszkaniu, w którym kiedyś było pełno śmiechu i życia. Zdjęcia wnuków w ramkach przypominają mi, jak kiedyś było. Przypominają mi ich małe rączki obejmujące moją szyję, ich śmiech rozbrzmiewający po całym domu.

Ale oni już nie dzwonią.

Nie pytają, czy coś mi potrzeba. Nie przyjeżdżają, nawet na święta.

Podniosłam telefon i powoli wybrałam numer. Po trzech sygnałach odezwała się automatyczna sekretarka.

— Cześć, tu Tomek. Nie mogę teraz rozmawiać, zostaw wiadomość.

Rozłączyłam się.

Nie zostawiłam wiadomości.

Bo co mogłabym powiedzieć? Że czekam? Że boli? Że nie wiem, czym sobie na to zasłużyłam?

W końcu zrozumiałam.

Nie mam już złudzeń.

Oddałam im wszystko.

A oni nie mają nawet minuty, by do mnie zadzwonić.