Do Włoch wyjechałam „na dwa, trzy lata”. Tyle miało wystarczyć, żeby spłacić kredyt, zrobić remont łazienki, kupić porządne meble do pokoju dzieci i wreszcie odetchnąć bez strachu, że zabraknie na rachunki.
– Jedź – mówił wtedy mąż. – Jak trzeba, to trzeba. Ja tu będę trzymał front.
Wierzyłam mu. Chciałam wierzyć. Stał w drzwiach, obejmował mnie mocno, a ja myślałam: „jak dobrze, że mam na kogo wracać”.
Na emigracji czas miał smak wyrzeczeń. Dzień wstawał o piątej rano, a kończył się po północy. Sprzątanie, starsza pani, którą trzeba było obracać co dwie godziny, zakupy, gotowanie, pranie – wszystko w obcym języku, obcym mieście, w obcym życiu.
Wieczorami siadałam na brzegu łóżka z telefonem w ręku.
– Jak tam w domu? – pytałam.
– W porządku – odpowiadał. – Nie martw się. Tęsknimy.
– A dzieci?
– Śpią już. Następnym razem zadzwonisz wcześniej.
Kolejne „następnym razem” rozciągało się jak guma.
Przelewy szły regularnie: na raty, na mundurek, na wycieczkę szkolną, na naprawę samochodu. Gniłam tam, żeby im się lepiej żyło tu. Odliczałam każdy zarobiony euro jak krok w stronę domu.
Po trzech latach miałam pierwszy kryzys.
– Może już wrócę? – spytałam niepewnie. – Mamy odłożone, kredyt spłacony w połowie. Resztę jakoś dociągniemy?
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Teraz? – mruknął mąż. – Akurat teraz robią zwolnienia u mnie w firmie. Nie wiadomo, czy mnie nie ruszą. Jak wrócisz, będzie nam ciężej. Jak wytrzymasz jeszcze rok, będziemy mieli poduszkę bezpieczeństwa.
Rok.
„Dam radę” – powiedziałam do słuchawki. – „Robię to przecież dla nas”.
Na święta przysyłałam paczki – słodycze, ubrania, drobiazgi. Na zdjęciach widziałam uśmiechnięte twarze dzieci i jego zmęczoną, ale wciąż znajomą.
Tylko oczy się zmieniały. Coraz częściej miał w nich nieobecność.
Po pięciu latach coś wyraźnie pękło.
– Rzadko dzwonisz – zauważyłam. – Kiedyś sam pisałeś, teraz ciągle ja się dopominam.
– Pracuję dużo – odburknął. – Po robocie padam. Poza tym dzieci mają swoje sprawy, nie będą siedziały na telefonie.
– A ty? – zapytałam. – Ty masz jakieś… swoje sprawy?
– Co ty sugerujesz? – warknął.
Mijały kolejne miesiące. Sąsiadka dzwoniła czasem:
– Widziałam, że u was jakiś ruch. Nowe auto. I ta blondynka, co się kręciła koło klatki… A nie, może to tylko koleżanka…
Wbijałam paznokcie w materac, słuchając tego w małym pokoiku we Włoszech.
„Nie będę robić scen przez telefon” – powtarzałam sobie. – „Wrócę i wszystko się wyjaśni”.
Wrócę.
To słowo trzymało mnie przy życiu.
Decyzję podjęłam siódmego roku.
Starsza pani zmarła. Rodzina zaproponowała mi opiekę nad jej bratem. Warunki dobre, stabilna praca.
– Dziękuję – powiedziałam. – Ale wracam do domu. Wystarczy.
Spakowałam pudła, walizki, kilka lat życia w kartony.
Do męża zadzwoniłam dopiero z przystanku.
– Za tydzień będę – powiedziałam. – Na stałe. Skończyłam z pracą tam. Teraz będę z wami.
Milczał dłużej, niż powinnam znieść.
– No… dobrze – wymamrotał w końcu. – Tak nagle?
– Ile można czekać? – uśmiechnęłam się przez łzy. – Chcę wreszcie żyć, nie tylko zarabiać.
Nie odpowiedział.
Zamiast radości usłyszałam w słuchawce ciężkie westchnienie.
To był sygnał. Nie chciałam go zrozumieć.
Przyjechałam późnym wieczorem.
Znane mi miasto wyglądało obco. Nowe sklepy, inne reklamy, w miejscu kiosku – bankomat. Dom… też niby ten sam, ale jakby mniejszy.
Weszłam na klatkę. Serce mi biło jak szalone. Wyciągnęłam klucz – ten sam, który nosiłam przy sobie jak amulet.
Drzwi były zamknięte od środka. Zadzwoniłam.
Otworzył mi… prawie obcy mężczyzna.
Mój mąż, ale jakby ktoś podmienił mu środek. Przytył, posiwiał na skroniach, w oczach miał coś twardego, jak kamień.
Za jego plecami zobaczyłam salon. Nasza stara kanapa zastąpiona nową. Na ścianie telewizor jak kino. Na półce – zdjęcia.
Na jednym on, dzieci… i kobieta, której nie znałam.
– Cześć – powiedział. – Jesteś.
Jakbyśmy się umawiali na kawę, nie na nowe życie.
– Mogę wejść? – zapytałam, choć to kiedyś był mój dom.
– Jasne – odsunął się. – Tylko… uprzedzam, dzieci nie ma. Kasia jest na studiach, Mateusz pracuje poza miastem. Nie zdążyłem im powiedzieć, że już dziś przyjeżdżasz.
Kamień w środku żołądka.
– A kto jest? – zapytałam.
Odpowiedział mi głos z kuchni:
– Kto to, kochanie?
Do przedpokoju wyszła blondynka. Młodsza ode mnie o jakieś dziesięć, piętnaście lat. W koszulce jego ulubionej drużyny. Boso.
Spojrzała na mnie, przejechała wzrokiem od stóp do głów.
– To ona? – rzuciła.
„Ona” – ja.
Żona na papierze, cień na progu.
Rozmowa w salonie była najtrudniejszą sceną mojego życia.
Siedział naprzeciwko mnie, ona po jego stronie, trochę z tyłu, jak zastępca dowódcy.
– Słuchaj – zaczął – trzeba sobie pewne rzeczy powiedzieć wprost. Ty jesteś tam, ja tu. Tak żyliśmy przez tyle lat. Wiesz sama, że nasze małżeństwo już dawno było tylko formalnością.
Patrzyłam na niego. Na ręce, którymi kiedyś dotykał mojej twarzy. Teraz leżały swobodnie na oparciu kanapy, jakby to, co mówi, było zwykłą rozmową o rachunkach.
– Formalnością? – powtórzyłam. – Ja tam pracowałam po szesnaście godzin dziennie, żeby tu było za co żyć. Światła same się nie świeciły, kredyt sam się nie spłacał. Myślałam, że wracam do męża, a nie do księgowego.
Blondynka przewróciła oczami.
– Nikt ci nie każe nam nic wypominać – rzuciła. – To był twój wybór, że pojechałaś. On też tu nie miał łatwo.
– A ty kim jesteś, żeby się odzywać? – spojrzałam na nią ostro.
– Agnieszka – odpowiedziała bez wahania. – Mieszkamy tu razem od dwóch lat. Jesteśmy… – skinęła na niego – razem.
Dwa lata.
Ja nadal odliczałam wtedy dni do powrotu, zaznaczałam kółka w kalendarzu, wysyłałam paczki na święta. A oni już przestawiali meble.
– Chciałem ci powiedzieć wcześniej – mruknął mąż. – Ale… zawsze odkładałem. No bo jak to powiedzieć komuś, kto haruje za granicą dla rodziny? Że tej rodziny już właściwie nie ma?
Łzy jak rozgrzany metal spłynęły mi po policzkach.
– Można na przykład zadzwonić wtedy, kiedy się decyduje wpuścić obcą kobietę do naszego łóżka – syknęłam. – Albo wtedy, kiedy pierwszy raz śpi się z nią pod naszą kołdrą. To byłby dobry moment.
Agnieszka parsknęła.
– Przestań udawać świętą – rzuciła. – Zostawiłaś faceta i dzieci na lata. Myślałaś, że świat się zatrzyma, będzie na ciebie czekał? Oni tu żyli, kiedy ty sobie żyłaś tam.
Wstałam gwałtownie.
– „Żyłam” – powtórzyłam. – Spałam w jednym pokoju z 90-letnią kobietą, podcierałam ją, zmieniałam pieluchy, jeździłam z nią w nocy na pogotowie. Dla kogo? Dla siebie? Nie. Dla tego człowieka – wskazałam na męża. – I dla naszych dzieci.
Spojrzał na mnie krótko.
– Dzieciom niczego nie brakowało – powiedział. – Mieli pieniądze. A mi… – zawahał się – mi brakowało ciebie. Znalazłem kogoś, kto był. Tu, nie w telefonie.
Tej nocy spałam w pokoju syna, na starym łóżku, które pamiętało jego plakaty na ścianie. Z sufitu zwisały jeszcze haczyki po palmie z papieru, którą zrobiliśmy na jakieś przedstawienie.
Patrzyłam w ciemność i myślałam: „Czy to ja zostawiłam, czy zostałam zostawiona?”.
Rano usiadłam przy kuchennym stole z walizką obok.
– Co teraz? – zapytałam.
Mąż wzruszył ramionami.
– Rozwód – powiedział. – To chyba oczywiste. Nie będziemy udawać. Ty jesteś wolna, ja jestem… już w innym miejscu.
Spojrzałam na niego długo.
– Wiesz, co jest najgorsze? – spytałam. – Nie to, że mnie zdradziłeś. Nie to, że masz inną. Najgorsze jest to, że ja tam, daleko, nigdy nie przestałam być twoją żoną. Każdy facet, który na mnie spojrzał, był „nie dla mnie”, bo „mam męża w Polsce”. Gniłam jak roślina bez słońca, podlewana tylko obietnicą, że wrócę. A ty tu już dawno podpaliłeś wszystko, co mieliśmy.
Nie odpowiedział.
Dzieci zareagowały inaczej, niż się spodziewałam.
Kasia przyjechała po tygodniu.
– Mamo… – powiedziała, przytulając mnie w wynajętej kawalerce, do której się przeniosłam. – Ja się cieszę, że wróciłaś. Naprawdę. Ale nie udawajmy, że to wszystko przez tatę. Ty też nas zostawiłaś.
– Wyjechałam dla was – odparłam.
– Tak – pokiwała głową. – Ale nas przy tym nie było. Były przelewy, paczki, telefony. I puste miejsce przy stole. Teraz to miejsce chcesz zająć z powrotem, tak, jakby nic się nie stało. A stało się, mamo. Dużo.
Mateusz powiedział krótko:
– Gdybyś wtedy wróciła, jak tata prosił, może byłoby inaczej.
– Kiedy prosił? – przerwałam roztrzęsiona.
Wzruszył ramionami.
– Po jednym pogrzebie, po tym, jak babcia umarła – rzucił. – Mówił, że nie daje rady. Ty wtedy powiedziałaś, że „nie możesz teraz”. No to znalazł kogoś, kto mógł.
Siedziałam potem sama przy stole, stukając palcami w kubek.
To była najtrudniejsza prawda: że nie tylko on zniszczył to małżeństwo. Ja też dołożyłam cegiełkę. Każdym „jeszcze rok”, każdym „nie mogę, bo praca”, każdym „później”.
Gniłam na emigracji z myślą, że poświęcam się dla rodziny.
A rodzina w tym czasie gniła w pustym domu, z ojcem, który nie radził sobie z samotnością, i matką z głosem w słuchawce zamiast ramion.
Po moim małżeństwie zostały zgliszcza.
Nie ma do czego wracać, nie ma czego ratować.
Zostały tylko wspomnienia – jedne słodkie, inne bolesne – i świadomość, że czasem, uciekając przed biedą, wpychamy się w inną nędzę: samotności, nieporozumień, pękniętych serc.
Dziś żyję skromnie, w małym mieszkaniu, z małą pensją sprzątaczki.
Za to, gdy patrzę w lustro, nie mówię sobie już: „jeszcze rok, jeszcze trochę, wtedy będziesz żyć”.
Żyję teraz.
Choć sama.