Nie wiedziałam, że w naszym małżeństwie od początku była „trzecia osoba”. Jego matka.

Od lat była schorowana, ale radziła sobie sama. Do czasu.

Kiedy dostała pierwszy udar, Marek wpadł w panikę. Zostawił pracę na bocznym torze, ograniczył życie towarzyskie, a całe dnie spędzał u niej. Wtedy jeszcze go rozumiałam – to w końcu jego matka.

Ale potem mijały kolejne miesiące. A potem lata.

A on jakby zapomniał, że ma dom, żonę i dzieci.

Na początku jeździł do niej po pracy. Potem zaczął chodzić do niej przed pracą. A później… brał wolne, bo „mama ma gorszy dzień”.

Z czasem jego opieka przerodziła się w obsesję.

Wszystko musiał robić sam: karmić ją, myć, sprzątać, prać, pilnować leków, prowadzić na wizyty. Nie pozwalał nikomu pomóc, nawet pielęgniarce środowiskowej, której załatwiłam wizytę. Kiedy zaproponowała, że może przejąć część obowiązków, niemal ją wyrzucił.

A my?

Staliśmy gdzieś w tle. Niedostrzegalni. Nieważni.

Nasze dzieci coraz częściej pytały:

— Mamo, czy tata dziś wróci?

A ja za każdym razem odpowiadałam: „Nie wiem”.

Przestał z nami jeść. Przestał z nami rozmawiać. Przestał z nami żyć.

Pewnego wieczoru, kiedy wrócił o pierwszej w nocy, usiadłam naprzeciw niego i powiedziałam:

— Musimy porozmawiać.

Spojrzał na mnie jak na intruza. Jakbym przeszkadzała mu w jego misji.

— Mama mnie potrzebuje — wymamrotał. — Jest bezradna, nie zostawię jej.

— A nas zostawiasz! — krzyknęłam. — Dom opieki to nie więzienie. Ma tam opiekę, lekarzy, ludzi. A ja mam męża, którego nie ma!

Zrobiło się cicho. W jego oczach pojawiła się wściekłość, jakby wypowiedziałam największą świętość.

— Nie oddam jej do żadnego domu — syknął. — Nigdy.

A ja poczułam, że coś we mnie pękło. Że jestem już nie żoną, nie partnerką, ale… konkurencją. Miałam o nią walczyć?

Kilka dni później dzieci zaczęły płakać przy kolacji. Tęskniły za ojcem tak bardzo, że nie potrafiły jeść.

Zadzwoniłam do Marka. Błagałam go, żeby wrócił do domu — chociaż na godzinę. Powiedział, że „nie może, bo mama musi mieć podane leki o idealnej porze”.

Rozłączyłam się i siedziałam długo w ciemności.

To była chwila, w której zrozumiałam, że albo coś zrobię, albo stracę rodzinę. Nie teściową — ją Marek już stracił, bo jej choroba była nieodwracalna. Ale nas – żywych, czekających, stojących w progu z otwartymi ramionami.

Następnego dnia pojechałam do ośrodka opiekuńczego. Zapytałam o warunki, o opiekę, o koszty, o wszystko. Było tam cicho, czysto, spokojnie. Widziałam starsze osoby rozmawiające w ogrodzie, rehabilitanta prowadzącego ćwiczenia. To nie było miejsce porzucenia. To było miejsce ratunku.

Wieczorem pokazałam Markowi ulotkę.

Myślałam, że mnie znienawidzi. I miałam rację.

— Nigdy! — wrzasnął. — Ona tam umrze!

— A tu co robi? — zapytałam cicho. — I co robią nasze dzieci, gdy widzą ojca tylko wtedy, gdy śpi?

Wtedy on… usiadł. Jakby pierwszy raz od dawna zobaczył, że ma przed sobą rodzinę, która się rozsypuje.

Nie wiem jeszcze, czy teściowa trafi do ośrodka. Nie wiem, co zdecyduje Marek. Ale wiem jedno: między obowiązkiem a obsesją jest cienka granica.

A my stoimy na jej brzegu, patrząc, jak mąż brnie w odmęty, które zabierają go nam kawałek po kawałku.

A ja nie mogę patrzeć, jak tracę go na zawsze.