Drżały mi ręce. Wniosek o ograniczenie praw rodzicielskich.

Nie mogłam w to uwierzyć.

To nie była obca osoba. To nie był ktoś, kto mnie nie znał.

To była moja teściowa.

Od początku wiedziałam, że mnie nie akceptuje.

— Marek, ona nie jest dla ciebie — mówiła jeszcze przed ślubem.

— To dziewczyna bez doświadczenia, nie umie prowadzić domu.

— Nie wychowa dobrze twojego dziecka.

Marek mnie bronił. Na początku.

Potem zaczął milczeć.

Potem zaczął słuchać jej.

Kiedy urodził się Antek, miałam wrażenie, że jego babcia uznała go za swoje dziecko.

— Źle go trzymasz.

— Źle go karmisz.

— Powinnaś być lepszą matką.

Każda moja decyzja była kwestionowana.

Każde moje słowo podważane.

Każdy błąd wykorzystywany przeciwko mnie.

A Marek?

— Mama chce tylko pomóc — mówił, gdy wchodziła do naszego mieszkania bez zapowiedzi.

— Mama ma większe doświadczenie — tłumaczył, gdy ignorował moje zdanie.

Ale to nie była pomoc.

To była walka o władzę.

Aż pewnego dnia powiedziała to wprost:

— Powinnaś mi oddać dziecko.

Zamarłam.

— Co?!

Spojrzała na mnie chłodno.

— Nie umiesz się nim zajmować. Zrobisz mu krzywdę. Lepiej, jeśli zajmie się nim ktoś odpowiedzialny.

— Chcesz mi go zabrać?!

— Będę walczyć, jeśli trzeba.

Nie wierzyłam w to.

Nie mogłam.

Ale teraz trzymałam w rękach dokumenty.

Złożyła wniosek.

Powiedziała, że jestem złą matką.

Że jestem nieodpowiedzialna.

Że Antek powinien należeć do niej.

A Marek?

Nie stanął po mojej stronie.

— Nie chcę wybierać — powiedział.

Nie chciał wybierać między mną a własną matką.

Patrzyłam na synka, który spał spokojnie w łóżeczku.

Nie oddam go.

Nie pozwolę.

Choćby świat miał się zawalić, nikt nie zabierze mi mojego dziecka.

Nawet jeśli jego własna babcia zrobi wszystko, by mnie zniszczyć.