Dobrze się bawiliśmy, był całkiem dobrym człowiekiem, pracował stosunkowo dobrze i nie narzekałabym na jego pensję.

Ogólnie rzecz biorąc, taki żywy człowiek, z którym nie jest przerażające „dryfowanie na małej tratwie po oceanie życia". Gdyby nie jedno wielkie "ale".

To jest jego matka. Niezależnie od sytuacji, gdziekolwiek byliśmy, telefon od „mamy” przynajmniej zakłócił mój spokój, a nawet po prostu zrujnował nasze plany, i to nawet na jeden dzień.

Jeśli matka chciała, jej syn musiał podróżować po całym mieście, aby dowiedzieć się wiadomości, które z łatwością można było przekazać przez telefon.

A ta kobieta nigdy nie wyglądała jak babcia. Dama o mocnym charakterze, szczegółowych kształtach i aroganckiej dolnej wardze, która zawsze uparcie wspinała się na górną, gdy „mamusi” coś się nie podobało.

Najważniejszym marzeniem mojej teściowej były narodziny wnuka. Maxim dorastał bez ojca i był jedynakiem. Jedyna pociecha i radość. Nic dziwnego, że dorastał trochę rozpieszczony, a nawet, można powiedzieć, trochę dziecinny.

Jak zdecydowała, wnuk miał stać się wersją Maxima 2.0, wszystko było takie samo, tylko stopień „dziecinności” był mniejszy.

To nie tak, że się z nią w niczym nie zgadzałam, ale sama będę wychowywać dziecko. Podjęłam tę decyzję przed ślubem i nikt nie byłby w stanie jej zmienić.

Tymczasem w drugim roku naszego małżeństwa teściowa zaczęła powoli napominać o „normalnej rodzinie, z dzieckiem”.

Nie trzeba dodawać, że moment nie był najlepszy: poszukiwanie stabilnej pracy po studiach, wynajmowane mieszkanie i ogólnie rzecz biorąc, względna nowość związku małżeńskiego. Ale tej kobiety nie obchodziły takie drobiazgi.

Pod ogromnym naporem opowieści o chorobach, nieprzespanych nocy i oczekiwaniu na rychłą śmierć mój mąż w końcu się załamał.

Tym razem nawet nie chcę go winić: nie słyszałam tych wszystkich ochów i westchnień teściowej, ale prawdopodobnie nawet to, co usłyszałam, wystarczyłoby, abym zgodziła się spróbować szybko „zająć się sprawą spadkobiercy.”

Niestety, długie próby przynosiły porażki, więc poszliśmy się przebadać. Okazało się, że mąż ma problem, ale wymyślił, że wina miała leżeć po mojej stronie, o czym bezpardonowo powiedział matce. Zaczęła na mnie krzyczeć...

Nie mogłam sobie poradzić z taką zdradą (choć cóż to za zdrada, po prostu rażące kłamstwo). Zabrałam swoje rzeczy, zamieszkałam z rodzicami i złożyłam pozew o rozwód.

Max przez jakiś czas jeszcze próbował się do mnie dodzwonić, ale nie odbierałam. Z czasem poznałam kogoś innego, niestety także nie mogliśmy mieć dzieci, więc adoptowaliśmy córeczkę.

Cóż... Max ciągle jest sam po rozwodzie ze mną. Niech starzeje się z mamusią!