Patrzył mi prosto w oczy i powiedział, że „chce zacząć od nowa”, że „zasługuje na świeżość i emocje”. Jakby nasze wspólne lata, wspólny dom i każda chwila razem były tylko błędem, który trzeba wyrzucić do kosza.

Na początku nie wierzyłam. Myślałam, że to tylko kryzys, że minie, że się opamięta. Ale on miał już plan – walizkę spakowaną, mieszkanie wynajęte i nową kobietę u boku. Kobietę, która w jego oczach miała być biletem do drugiej młodości.

Nie przewidział tylko jednego – że razem z tym „nowym życiem” porzuca także stabilizację, pieniądze i wszystko to, co zbudowaliśmy razem. To ja przez lata trzymałam dom w ryzach, ja oszczędzałam, ja inwestowałam. On brał wypłatę i wydawał, co popadnie. Kiedy odchodził, myślał, że zostawia mnie z niczym, a sam zaczyna nowy rozdział. Tymczasem to ja zostałam z domem, kontem i spokojem, a on… z pustymi kieszeniami i obietnicami składanymi obcej kobiecie.

Czasami dochodzą do mnie plotki. Mówią, że nie wiedzie mu się najlepiej, że nowa miłość szybko zaczęła się sypać, bo życie „na kredyt” to nie bajka. I wtedy myślę: nie zawsze ten, kto odchodzi, wygrywa. Czasem przegrywa wszystko – godność, stabilizację i własne złudzenia.

A ja? Choć serce mam poranione, nauczyłam się czegoś ważnego: że nie można pozwolić, by ktoś traktował cię jak worek śmieci. Bo śmieci wynosi się na zewnątrz, a ja – mimo bólu – zostałam w swoim domu i w swoim życiu. To on został wyrzucony.