Marzec dobiegał końca, co oznaczało tylko jedno – sezon działkowy. A dla mnie? Rok w rok to samo piekło.
Leżałem w łóżku, wpatrując się w sufit, gdy nagle poczułem, jak ktoś delikatnie potrząsa moim ramieniem.
— Kochanie, wstawaj! — głos żony brzmiał zbyt radośnie jak na tę godzinę.
Otworzyłem jedno oko.
— Po co?
— Jak to po co? — zachichotała. — Działka czeka!
Zamknąłem oczy, licząc na to, że może jak udam martwego, da mi spokój.
— Andrzej! Nie udawaj, że śpisz! — tym razem w jej głosie było mniej radości, a więcej rozkazu.
Westchnąłem ciężko. Nie miałem wyjścia.
Działka wyglądała jak pobojowisko. Sucha trawa, chwasty, rozsypane liście. Już widziałem oczami wyobraźni, jak przez kolejne weekendy walczę z ziemią, którą nienawidzę.
— Najpierw przekopiemy grządki — oznajmiła żona, podając mi łopatę.
— A może wynajmiemy kogoś do tego? — zapytałem z nadzieją.
— Andrzej, nie przesadzaj. Trochę ruchu ci nie zaszkodzi.
Tak, jasne. Trochę ruchu. Dla niej to była przyjemność, dla mnie – czysty koszmar.
Minęły trzy godziny. Pot lał mi się z czoła, ręce bolały od szpadla, a plecy krzyczały o litość.
— No widzisz? Nie jest tak źle! — uśmiechnęła się żona, podlewając grządki.
Nie odpowiedziałem. Nie miałem siły.
— Tylko pamiętaj, że jutro wracamy! — dodała entuzjastycznie.
Jutro?
Nie, ja tego nie przeżyję.
Następnego dnia, kiedy zbliżała się godzina wyjazdu na działkę, nagle poczułem się… chory.
— Chyba mam gorączkę… — jęknąłem, kładąc się na kanapie.
— Andrzej, przestań udawać — westchnęła żona, zakładając rękawiczki ogrodowe. — No już, do roboty.
Nie miałem wyjścia.
Byłem więźniem własnej działki.
Na dożywocie.